Koprodukcja francusko-meksykańsko-niemiecka o USA.
"Soy Nero" jest bardzo nierówny i dwukrotnie zmienia gatunek, od dramatu poprzez tragikomedię, aż po kino wojenno-sensacyjne. Te zmiany niestety nie służą dobrze filmowi, jest on niespójny i męczący w odbiorze.
Fabuła
Etap 1: Młody chłopak Nero (bardzo przeciętny Johnny Ortiz) dokonuje ryzykownej próby przedostania się nielegalnie z Meksyku do USA. Był już wcześniej w Stanach, ale musiał wyjechać. Teraz ma w planie przedostać się i zaciągnąć do armii, co zapewni mu obywatelstwo.
Etap 2: Nero dociera do Beverly Hills w poszukiwania swojego brata. Początkowo zostaje aresztowano, ale udaje mu się wybłagać policjantów i dociera do luksusowego domu, gdzie przebywa brat z atrakcyjną kobietą. Wieczór spędzony w luksusie, nad basenem stawia pytanie o źródło powodzenia finansowego brata. Poranek rozwiewa ten sen.
Etap 3: Chłopak znajduje się już jako żołnierz na misji wojskowej. Dochodzi do ataku i Nero musi walczyć o życie.
Ocena
Film jest bardzo niechlujnie zrealizowany, nie zachwyca aktorstwem i pomimo kilku dynamicznych scen razi powolną akcją nużąc widza. Praktycznie żadna z trzech odsłon "Soy Nero" nie zachwyca, a całość cierpi na wady kina ambitnego. Motywacje bohatera są niejasne, nie zdobywa on sympatii widza, a jego odyseja wlecze się jak żółw.
Sądząc po zakończeniu twórcy spoza USA chcieli zwrócić uwagę na proceder wstępowania od armii w celu zdobycia obywatelstwa. Nie bardzo jednak wiadomo, co miałoby być w tym interesującego. Meksykanin na własną odpowiedzialność podejmuje taką decyzję, podobnie zresztą jak cała masach innych, w tym również rdzennych Amerykanów.
Dobrze, że wygrał Donald Trump. Zbuduje mur i będą robić lesze filmy.

No comments:
Post a Comment